Kiedy myślę o powołaniu rożne myśli przychodzą mi do głowy. Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, o którym mogłabym powiedzieć „ tak to był ten moment w którym wołał mnie Bóg”. Bóg przychodzi w codzienności i tak też było ze mną, Ten który chciał mnie mieć tylko dla siebie mówił do mnie każdego dnia przez różne momenty, sytuacje mojego życia, choć nie zawsze to zauważałam.
Może jednak zacznę od początku. Pozwólcie, że nie zamieszczę tu mojego życiorysu, ale postaram się uchwycić w kilku zdaniach tę tajemnicę której doświadczam - BOŻEGO POWOŁANIA. Jak na wstępie pisałam nie jest to łatwe opisać słowami, jest to dar
i tajemnica. Uchwycenie Miłości Bożej, która dotyka i powołuje?
Do mnie Bóg mówił bardzo prosto, spokojnie. Kiedy teraz wracam do tych chwil mogę powiedzieć, że przychodził w lekkim powiewie. Już jako mała dziewczynka lubiłam chodzić z babcią do kościoła. Później Komunia święta…takie to proste, zwyczajne …jak w życiu każdego z nas. Przez całą szkołę podstawową należałam do niedzielnych katolików ( spowiedź w pierwsze piątki miesiąca i niedzielna Eucharystia). Przełomem dla mnie był moment w którym zostałam jedną z trzech ministrantek w naszej parafii. (powiem tylko, że pochodzę ze wsi- niedaleko Poznania). Dopiero od tego czasu głębiej i bardziej świadomie zaczęłam przeżywać moją relację z Jezusem. Ukończyłam również kurs lektora dzięki któremu zaczęła się moja przygoda ze Słowem Bożym, nie rozstawałam się z nim. Może zastanawiacie się co w tym takiego wyjątkowego? To wszystko jest wyjątkowe bo z Bożej woli się działo. Ale to jeszcze nie koniec. Gimnazjum szybko minęło zapisałam się jeszcze do naszego chóru kościelnego. Na zakończenie trzeciej klasy gimnazjum w naszej parafii rekolekcje prowadziły Siostry Serafitkii. Siedziałam na końcu sali, raczej mnie to spotkanie nie interesowało. Jednak Pan Bóg miał inne plany. Nagle jakieś dziwne uczycie zaczęło mną targać – SŁUCHAJ TEGO, NIE BĄDŹ OBOJĘTNA – usłyszałam. Zobaczyłam młode dziewczyny, które dopiero zaczynały swoje życie z Jezusem, a moje serce zwariowało. Otrzymałam obrazek z modlitwą do bł. Sancji, która stała się moją przyjaciółką. Czas liceum był trudnym czasem nie mogłam już uczestniczyć w codziennej Eucharystii – pojawiała się tęsknota. Sancja towarzyszyła mi cały czas. W trzeciej klasie liceum, trzeba było już mniej więcej wiedzieć co dalej. Chciałam założyć rodzinę i pracować z osobami niepełnosprawnymi- tak na marginesie to było moje marzenie od 4 klasy SP. To był początek roku szkolnego. Już w połowie zaczęły pojawiać się myśli „ a może zostanę siostrą zakonną”. Uciekałam przed tą myślą jak tylko mogłam. Pan Bóg cierpliwie czekał, dawał mi znaki każdego dnia....i czekał. Pojechałam przed maturą do Częstochowy i wiedziałam, że ta myśl musi stać się czynem. Nic nikomu nie mówiłam. Pojechałam jeszcze na spotkanie młodych na Lednicę, a tam Pan Jezus w czasie adoracji kiedy zapytałam – „Jezu czy Ty naprawdę tego dla mnie chcesz?” - wiedziałam jak jest odpowiedź. Nie pytajcie skąd- po prostu wiedziałam. Minęło kilka miesięcy aż zgłosiłam się do klasztoru. Najpierw szukałam, jakie siostry …i tu była dla mnie przyjazną przeglądarka internetowa… choć Sancja ciągle się przypominała – cóż było zrobić SERAFITKI. Pojechałam na spotkanie do domu sióstr na św. Rocha. Rozmawiałam z przełożoną, przyjechałam dwa razy na skupienia. Kiedy jeszcze tak się wahałam przed ostateczną decyzją i wykonaniem telefonu otworzyłam słowo Boże z dnia, a w Ewangelii św. Mateusza tekst- „kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”. Po tych słowach już nie miałam wątpliwości musiałam działać. Zadzwoniłam do domu prowincjalnego mówiąc, że mam ogromne pragnienie wstąpić do Zgromadzenie i co mam teraz robić. Przyjechałam do Gdyni Orłowo w styczniu… Łez, pożegnań było wiele, a ja miałam pokój serca, że to jest droga na, którą wzywa mnie Pan i tak właśnie rozpoczęło się moje życie we wspólnocie. Pojawił się lęk, strach, niepewność, ale każdego dnia odkrywam Bożą Miłość. Pan troszczy się o mnie, daje mi się poznawać w prostych codziennych sytuacjach. Dotyk Jego Łaski widoczny jest w codzienności, tylko wystarczy otworzyć się na Boże działanie. Do odkrycia mojego powołania przyczyniło się wiele sytuacji, których tu nie zawarłam- bo jakże to opisać?- , ludzie których spotkałam….
A kiedy przychodzą trudne chwilę Pan mówi – Wystarczy Ci mojej ŁASKI. Dziękując Bogu za dar powołania i Jego obecność piszę tu te kilka zdań. Bądźcie odważni by IŚĆ za BOŻYM GŁOSEM.
Miało być tradycyjnie, ale chyba się nie udało. Wybrałam tylko niektóre, bo byłoby stanowczo za długo! No i jak ująć w słowa tajemnicę, którą żyję i sama jej nie pojmuję…
Pogrzeb moim początkiem?
Gdy sięgam pamięcią i pytam o czas, kiedy w sercu coś się pojawiło, to myślę, że pierwszym takim momentem w moim życiu był pogrzeb… Jako młoda dziewczyna razem z moją rodziną pojechałam do Kęt na pogrzeb cioci mojego dziadka, która była klaryską. Pierwszy raz widziałam ją… w trumnie! W białym wianku z uśmiechem na ustach wyglądała niesamowicie, z ciekawością ale i z dystansem obserwowałam całą uroczystość. Rozmowę z siostrami schowanymi za kratą wspominam jako coś co było piękne, tajemnicze i przerażające zarazem. Chciałam z stamtąd uciekać jak najszybciej a jednocześnie odkryłam… że mnie to wewnętrznie porusza. Od tej pory, gdy tylko gdzieś w głowie wracały obrazy z klasztoru, gorliwiej modliłam się: „Boże! Proszę, wszystko tylko nie takie życie!” Myślę, że to był moment w którym po raz pierwszy ZAUWAŻYŁAM delikatny uśmiech Boga nade mną. A mi… przestało być „do śmiechu”. Dopiero po latach odkryłam, że tych uśmiechów już wcześniej było duuuużo więcej. Choćby wtedy, gdy jako mała dziewczynka „bawiłam się” w odprawianie Mszy (co z pewnością wyglądało zabawnie) i wtedy gdy babcia poinformowała mnie, że dziewczynki nie mogą być księżmi, co wzbudziło moje szczere oburzenie na tą wielką niesprawiedliwość!
Dlaczego Serafitki?
No właśnie… dlaczego akurat ONE, przecież do czynienia miałam z wieloma innymi. Moim ukochanym duchowym miejscem jest Kalwaria Zebrzydowska. Z wielkimi oczami słuchałam opowieści taty, który wracał z Wielkotygodniowych Uroczystości. Potem już sama razem z pątnikami z naszej parafii jeździłam na sierpniowy Odpust, idąc w góralskiej asyście. Tam spotkałam Siostry Serafitki najpierw w punkcie medycznym, gdzie posługiwały, a potem okazało się, że organizują spotkanie dla dziewcząt… Poszłam na nie właściwie przymuszona przez moją koleżankę, która myślała o życiu zakonnym. Ja ogólnie nie byłam zachwycona, choć podobało mi się, bo ładnie śpiewały i dość fajne miały habity. Pomyślałam wtedy, że gdyby „co nie daj Boże!”, to te mi odpowiadały. Tak na marginesie to żartujemy, że ona wzięła wtedy adres, a ja na niego odpisałam Mijały jednak kolejne lata i chyba coraz bardziej chciałam Bogu i sobie udowodnić, że to co rodzi się gdzieś w głębi serca - nie jest dla mnie. Działałam w Oazie, wyjeżdżałam na pielgrzymki młodzieżowe, rozpoczęłam studia…
Decyzja…
Przyszedł jednak czas, kiedy było trzeba obrać jakiś kierunek. Obrona pracy magisterskiej z etnologii, perspektywa dobrej i ciekawej pracy… I ciągłe pytanie w sercu: „Co jest moją drogą do szczęścia?” Postanowiłam pojechać na rekolekcje do klasztoru w Oświęcimiu. Chciałam rozeznać i przyglądnąć się siostrom jak żyją, co robią, tak trochę „od środka ich podglądnąć”. Długo siedziałam na ławeczce w parku, po ludzku bojąc się tego, co za murem… Zebrałam się jednak w sobie i przekroczyłam próg… małego ceglanego kościółka. Przywitał mnie Jezus wystawiony w Najświętszym Sakramencie… z pewnością się uśmiechnął, a ja poczułam jakbym była u siebie. Choć na tych rekolekcjach prosiłam Go jeszcze ciągle o jakiś znak, to nic się szczególnego nie wydarzyło. Pamiętam jak klęcząc wieczorem w cichej i pustej kaplicy słyszałam bicie mojego niespokojnego serca. Zrozumiałam wtedy, że On nie chce mnie do niczego zmuszać, daje mi przestrzeń i czas na podjęcie decyzji, bez sugerowania się jakimkolwiek znakiem. To była delikatność Boga szanująca moją wolną wolę…
Od tej pory będziesz nosić imię…
Zostałam przyjęta. Po dwóch latach otrzymałam habit i nowe imię - SIOSTRA BENEDYKTA. Nie mogło być inaczej, gdyż swoje życie zakonne rozpoczęłam wraz z wyborem Ojca św. Benedykta na Stolicę Piotrową. I choć przyznam się szczerze, że nie byłam tym faktem zachwycona, to teraz nie wyobrażam sobie, bym mogła nazywać się inaczej.
I co teraz…?
I właściwie tak jest przez cały czas. Bóg zaskakuje mnie Swoim poczuciem humoru, bo robię rzeczy, do których wydawało mi się, że się totalnie nie nadaję, odkryłam talenty, o które bym siebie nigdy nie podejrzewała, byłam w miejscach, w czasie, z ludźmi, które przekraczały moje ludzkie logiczne planowanie.
Pamiętam, gdy przed wyjazdem do Nowicjatu byłam rano na Eucharystii, uderzyły Mnie słowa Ewangelii: „ …gdy ktoś dla Mego Imienia opuści…, ten stokroć tyle otrzyma…” I to Słowo się wypełnia… Mam wieeeeeele Sióstr, w każdym serafickim klasztorze znajdę kąt by przenocować, coś zjeść, i kogoś z kim można porozmawiać i napić się kawy. I jeszcze to Słowo: „Wystarczy ci Mojej łaski!” które jest moim kołem ratunkowym w chwilach, gdy jest trudno, gdy czuję, że nie podołam, gdy po ludzku brakuje sił, gdy zawodzę się na sobie, na ludziach, i mam pretensje do Boga, że „nie tak to miało wyglądać”. Ale takie jest prawdzie życie, w którym jest i słońce i deszcz, a czasem nawet i gwałtowne burze. Wszystko jest po coś… i tylko Bóg wie co komu potrzebne do wzrostu! A ON JEST WIERNY SWOIM OBIETNICOM!!
„Niech za Wszystko Bóg będzie błogosławiony i uwielbiony!!!” Jak mówiła nasza Matka Założycielka
Urodziłam się w 1945 r. jako czwarte dziecko w rodzinie zajmującej się uprawą roli w Majdanie Sieniawskim (podkarpackie). Po mnie na świat przyszło jeszcze dwóch braci. Rodzice byli bardzo religijni, uczyli nas od małego modlitwy i sami dawali dobry przykład. Do kościoła szliśmy pieszo 45 minut w jedna stronę. Byliśmy kochającą się rodziną, Ojciec miał duże poczucie humoru, Mama lubiła śpiewać, a najstarszy brat grał na akordeonie.
W dzieciństwie bardzo ciążyło mi poranne wstawanie do różnych prac i obowiązków, nie lubiłam, kiedy Mama mnie budziła. Często mama pomiędzy kolejnymi wersami Godzinek do Matki Bożej usiłowała mnie dobudzić: Marysiu czas wstawać! Marysiu, jeszcze spisz?! Później, kiedy byłam postulantką i w Adwencie śpiewałyśmy Godzinki w kaplicy, uśmiechałam się pod nosem przypominając sobie moja Mamę.
Pamiętam, że lubiłam się modlić, kiedyś nawet jak nikt nie widział wspięłam się do obrazu Matki Bożej Bolesnej wiszącego w naszym domu i ucałowałam rękę Maryi, która wskazywała na przeszyte mieczem serce.
Kiedy podrosłam zaczęłam się modlić o dobrego męża. Znalazłam taką modlitwę w książeczce do nabożeństwa i codziennie ją odmawiałam. Przy tym nabierałam świadomości Bożej Opieki nade mną w bardzo wielu codziennych sytuacjach i powoli rozwijałam osobisty kontakt z Panem Bogiem w sercu. Od tego czasu zaczyna się zbliżać czas odkrywania mojego powołania.
Do tej pory nie znałam bliżej żadnych sióstr zakonnych. Raz tylko jako dziecko byłam w szpitalu w Tarnogrodzie, gdzie pracowały Siostry Serafitki. Wtedy nie miałam pojęcia, że akurat do tego Zgromadzenia trafię. Pewnej wiosny, miałam wówczas ok. 15 lat, moja Mama, która akurat wróciła z sanatorium opowiadała swoje wrażenia o pracujących tam siostrach zakonnych. Urzekły je one swoją posługą, radością i oddaniem. Wyznała mi wtedy patrząc głęboko w oczy, że kiedy się urodziłam ofiarowała mnie Bogu na Jego służbę, jeżeli taka jest Jego wola i o to się też modliła. Bardzo mnie to zaskoczyło, modliłam się już przecież o dobrego męża. Niemniej pomyślałam, że może być to jakiś znak i trzeba to przemyśleć. Niedługo po tej rozmowie na drzwiach naszego kościoła zobaczyłam ogłoszenie: Siostry Serafitki w Przemyślu przyjmują kandydatki do Zgromadzenia Zakonnego w wieku 15-30 lat. Skontaktowałam się z naszym Proboszczem, który nie krył zadowolenia, bo akurat myślał, żeby Siostry Serafitki sprowadzić do naszej parafii. Teraz kiedy jest i potencjalna kandydatka to z pewnością będzie to łatwiejsze. Po trzech tygodniach przyjechała Siostra Prowincjalna z drugą Siostrą, aby omówić założenie nowej placówki, więc ks. Proboszcz zaprosił mnie, abym mogła Siostry poznać. Z miejsca zaproponowały, abym pojechała z nimi, zobaczyć, jak wygląda klasztor.
Pamiętam, że nie dość, że dzień był ponury i deszczowy, to jeszcze było mi niedobrze przez całą drogę do Przemyśla. Nie zapowiadało to dobrej wizyty. Matce Bożej w klasztornej kaplicy powiedziałam, że już nigdy tu nie wrócę i odjechałam do domu.
W drodze powrotnej jednak zaczęły napełniać mnie inne myśli i odczucia, tak, że po powrocie do domu powiedziałam rodzicom, że wstąpię do tego Zgromadzenia.
Sama się teraz dziwię jak 15-letnia dziewczyna mogła podjąć taką decyzję, która zdeterminuje całe jej dalsze życie. Tak, że zamiast wymodlonego męża do dziś moim Oblubieńcem jest Chrystus Pan.
Do klasztoru mogłam wstąpić dopiero po głównych pracach w gospodarstwie, a więc w październiku, akurat czwartego, nie wiedząc o tym, że to Święto naszego Ojca Franciszka. Było to w roku 1960. Razem z Mamą, po pożegnaniu się z zapłakanym Tatą i rodzeństwem dotarłyśmy do Przemyśla. Na drugi dzień wieczorem zostałam przyjęta do postulatu. Byłam wtedy siódmą postulantką. Mój postulat trwał rekordową ilość 5 lat!! Czułam się od razu na miejscu, zachwycały mnie siostry i ten sposób życia. Był to czas wypełniony formacją, ale i nauką. Odczuwałam ogromną pomoc Bożą i opiekę Matki Bożej. W czasie tych pięciu lat mogłam ukończyć Państwowa Szkołę Muzyczną, później Zasadniczą Szkołę Zawodową. Następnym etapem był nowicjat, wówczas jednoroczny. Pierwsze śluby złożyłam w roku Millenijnym 1966. Z szacunkiem wspominam czas formacji, osoby, które wspierały mnie modlitwą, troską i przyjaźnią. Wdzięczna Jezusowi, za to, że został moim Oblubieńcem, staram się być Mu wierna, prosząc o potrzebne łaski na co dzień. Kocham moje Zgromadzenie i dziękuję za wszelkie dobro.
Gdy myślę o moim powołaniu to do głowy przychodzi mi jedno słowo: TAJEMNICA. Tak, to wielka tajemnica, którą odkrywałam kilka lat i każdego dnia odkrywam na nowo.
Na pewno nie był to dla mnie grom z jasnego nieba ale raczej kropla, która drąży skałę… powoli, nie śpiesząc się. Tak właśnie było u mnie.. pierwsza myśl o życiu zakonnym pojawiła się u mnie w klasie maturalnej gdy zastanawiałam się co dalej, czy iść na studia, na jaki kierunek.. a tu takie myśli.. nie wiedziałam co się dzieje i skąd się wzięły... bardzo szybko to wyparłam, nie wyobrażałam sobie siebie w zakonie, nawet nie lubiłam sióstr, zawsze trzymałam się od nich z daleka, zresztą chciałam mieć kiedyś w przyszłości męża i dzieci.
Poszłam więc na studia, wybrałam filologię germańską, wyprowadziłam się do większego miasta, zaczęłam też pracować, miałam mnóstwo znajomych, z którymi spędzałam dużo czasu. Mogłoby się wydawać, że mam wszystko czego potrzebuję, wszystko to czego tak bardzo chciałam ale gdzieś w środku czułam taką pustkę, której do tej pory nie potrafię opisać… Ciągło mnie gdzieś, ale wtedy nie wiedziałam jeszcze gdzie…
Zaczęłam więcej się modlić i pytać Pana Boga o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego tak się czuję… a On powoli pokazywał mi do czego tak bardzo tęskni moje serce… do niczego nie zmuszał, ale powoli pokazywał, podprowadzał… to właśnie w tym okresie Pan Bóg pozwolił mi poznać Siostry Serafitki. Moja droga do nich była długa, ale myślę, że było mi to potrzebne żeby podjąć świadomą decyzję. Od 1 września 2014 roku jestem w Zgromadzeniu Córek Matki Bożej Bolesnej czyli Serafitek i nieustannie dziękuję Panu Bogu za te wielkie rzeczy, które uczynił w moim życiu. A moją TAJEMNCĘ odkrywam każdego dnia na nowo bo to nie jest tak, że kiedyś wybrałam i koniec, ale wyboru dokonuje się każdego dnia od nowa. A Pan Bóg nieustanie drąży w moim sercu kroplą swojej Miłości ;)
Kiedy myślę o powołaniu, to przychodzą mi od razu słowa “przywołał do siebie tych, których sam chciał” (por. Mk 3, 13-19), bo tak było też i ze mną. Ja nie wybrałam takiej drogi, to Jezus mnie przywołał do siebie. Apostołowie jak czytamy natychmiast wstali i poszli u mnie trwało to trochę dłużej... 9 lat podejmowałam decyzję, aby pójść za Jezusem.
Kiedy spotkałam Chrystusa?
Pierwszy raz jak przygotowywałam się do Bierzmowania. Należałam do osób, które lubiły robić wszystko na odwrót. Sakrament Bierzmowania jak się potocznie mówi jest oficjalnym i uroczystym odejściem od Kościoła- nie podobało mi się, że wszyscy tak mówią, więc pomyślałam „to Ja wam pokażę, że u mnie tak nie będzie” i się zaczęło.... nieświadomie zaprosiłam Chrystusa do swojego życia, nieświadomie oddałam się Mu, a On ofiarował mi piękny prezent – „Dary Ducha Świętego”. Ta Jedna z Trzech Osób Boskich stała się moim Przyjacielem. Często modliłam się aktami strzelistymi „przyjdź Duchu Święty...” kompletnie nie zdając sobie sprawy, że moja modlitwa jest wysłuchiwana.
Mijały dni, tygodnie, lata. Żyłam jak wielu innych moich rówieśników. Prowadziłam bardzo aktywne życie wszędzie mnie było pełno. Szkoła, studia, pielgrzymki, rekolekcje, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży, wyjazdy na Lednicę, Taize, Franciszkańskie Spotkanie Młodych. Dodatkowo jeździłam jako wychowawca kolonijny, byłam wolontariuszem, chodziłam na fitness, łyżwy, pływałam kajakiem, chodziłam po górach, byłam w fanklubie polskiej piosenkarki, co wiązało się z wyjazdami po całym kraju. A poza tym były liczne relacje, przyjaźnie i też miłości... nawet kilka . Pochłonął mnie ten świat, ale mimo tego bardzo zorganizowanego stylu życia ciągle czułam, że czegoś mi brakuje... Po ludzku byłam szczęśliwa i miałam wszystko czego zapragnęłam. Nieświadoma swoich głodów ciągle brałam i korzystałam - uważałam, że mi się należy. W pewnym momencie nie umiałam już nad tym zapanować... Nakładałam maski i żyłam podwójnie miałam dwa światy- jeden dla ludzi, a drugi dla siebie...
Wtedy upomniał się o mnie Jezus. Zaczął jeszcze głośniej wołać „zostaw to wszystko i pójdź za Mną”. Bałam się, bardzo się bałam, ale On nie rezygnował, ciągle wołał... Znowu pomyślałam, że zrobię na odwrót. Skoro zakon nie jest w modzie to ja właśnie do niego wstąpię.
I zaczęła się... najpiękniejsza przygoda mojego życia... z Jezusem!!!
To, co wydawało się niemożliwe, jak najbardziej było możliwe, bo dla Boga przecież nie ma rzeczy niemożliwych! Zaczęłam się zmieniać, poznawać siebie. Moje myślenie i patrzenie przewróciło się o 360 °. Nauczyłam się być wdzięczna, zaczęłam używać prostych słów dziękuję, przepraszam, proszę. Rozpoczęła się rewoLUCJA w moim życiu, nad którą ciągle czuwa PAN. Zaczęłam być wolna, moje serce zaczęło prawdziwie kochać - nie szukając zysków tylko dla siebie. Moje głody, których już teraz jestem świadoma są zaspokajane przez Niego - mojego Oblubieńca.
Życie z Jezusem jest „zwyczajne, a jednak niezwyczajne” jak mawiała bł. Sancja. Każdy dzień, choć mamy dokładny plan - jest inny i niepowtarzalny, bo wypełniony Jego Obecnością i Jego Słowem. Kiedyś tego nie rozumiałam, nie czułam, ale przyszła chwila, która wyjaśniła mi wszystko...”mimo tego bardzo zorganizowanego stylu życia ciągle czułam, że czegoś mi brakuje...” – brakowało mi Jezusa, który jest w tym wszystkim co mnie spotyka każdego dnia, w moich współsiotrach, w moich przedszkolakach, dzieciach i młodzieży w parafii, ale też i w bezdomnym, który prosi o kromkę chleba.A dlaczego Zgromadzenie Córek Matki Bożej Bolesnej?
Bo chciałam być CÓRKĄ!!! Córką Matki Bożej. Maryja w moim życiu jest obecna od samego początku i nie wyobrażałam sobie, że będzie inaczej . To się po prostu czuję, moje serce mocniej biło jak widziało brązowy habit z czarnym welonem.
Każdy dzień jest wyzwaniem. Mam swoje słabości i wady. Popełniam błędy i systematycznie się spowiadam. Jednak bycie Osobą Konsekrowaną to wielki dar, na który po ludzku nie zasługuję, ale “przywołał do siebie tych, których sam chciał” więc nie pozostało mi nic innego jak „przechowywać ten SKARB w naczyniach glinianych” (por. 2 Kor 4, 7)