Kiedy myślę nad słowem „Powołanie” w mojej głowie rodzą się słowa: łaska, tajemnica, dar, zadanie. Od razu sięgam też pamięcią do tego jaki był mój początek pójścia za Panem. Okazuje się, że historia mojego życia od początku była naznaczona Jego obecnością.
Wychowywałam się w wierzącej rodzinie, gdzie uczestnictwo w Mszy św. nabożeństwach, wspólne modlitwy były czymś zupełnie naturalnym. Codziennie wieczorem wspólnie klękaliśmy do modlitwy. Gdy Tata wychodził do pracy czynił znak krzyża na mojej głowie, a gdy któryś z domowników wychodził z domu żegnaliśmy się pozdrowieniem „z Bogiem”. Przykład brałam też z Mamy, która należy do III Zakonu św. Franciszka. Jako dziecko wracając ze szkoły chętnie wstępowałam na odbywające się spotkania formacji i tam poznawałam postać św. Franciszka. Należałam też do Dzieci Maryi.
Moje dzieciństwo upływało radośnie, beztrosko - gdyż jestem najmłodsza. Choć w mojej rodzinie sprawy wiary zawsze były ważne nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę zostać siostrą zakonną.
Jako dziecko i nastolatka bardzo lubiłam uprawiać sport, szczególnie piłkę nożną i narciarstwo i z tym wiązałam moją przyszłość. Większość wolnego czasu spędzałam na boisku, grając z kolegami w piłkę. Rodzice wiedzieli gdzie mnie szukać, choć niejednokrotnie ściągnięcie mnie do domu było wyczynem. To była moja pasja, moje życie. Swoje umiejętności rozwijałam w klubie sportowym, zaś dziecięce marzenia wiązałam z tym by kiedyś grać z najlepszymi piłkarzami, najlepiej w znanym klubie FC Barcelona . Później jednak myśląc już trochę realniej - postanowiłam zostać trenerką piłki nożnej.
Siostry Serafitki znałam od wczesnego dzieciństwa, gdyż mój Tata był wychowankiem Sióstr i często je odwiedzaliśmy. Nie pociągał mnie ten styl życia, wręcz przeciwnie, nie mogłam sobie wyobrazić jak można tak żyć w „ zamknięciu”. Takie były moje wyobrażenia o ich życiu, z daleka od domu, bez moich znajomych, imprez, wolności... Na domiar tego jak można cały czas nosić takie same ubrania z tym czymś na głowie? Było to dla mnie coś bardzo dziwnego. W dodatku z każdą wizytą u Sióstr zawsze coś mi się przydarzało – jakaś śmieszna wpadka. Rodzice podśmiewali się ze mnie mówiąc: „Ty Basiu będziesz Siostrą”. Denerwowałam się wtedy i chciałam jak najszybciej wracać do domu. Myślę, że to już wtedy Pan Bóg rzucił ziarno w moje serce i ono kiełkowało, pomimo mojego niezrozumienia i zdystansowania. Będąc w gimnazjum Pan Bóg dobijał się do mojego serca bardziej wyraźnie. Byłam tym bardzo zaskoczona i nie wiedziałam, czy aby na pewno dobrze interpretuję ten głos, czy to na pewno ja mam pójść do zakonu? Czy to właśnie jest moje życiowe powołanie? Aby bardziej przyjrzeć się moim myślom i pragnieniom, które rodziły się w moim sercu zaczęłam jeździć na rekolekcje do Sióstr. Zaczęłam też rozważać Słowo Boże, sięgać po wartościowe książki, chodzić na piesze pielgrzymki, gdzie modliłam się o rozeznanie powołania. Pan Bóg walczył o mnie do końca, bo te myśli były raz intensywne, raz po prostu odchodziły. Były okresy, gdy świat „pociągał bardziej”, nie chciałam zostawić miejsc w których czułam się pewnie, swoich planów, marzeń, przyjaciół, życia towarzyskiego. Myślę, że momentem przełomowym były dla mnie wakacje spędzone u Sióstr w Białce Tatrzańskiej gdzie odkryłam, że to życie nawet pełne prostoty i pokory kryje w sobie piękne bogactwo duchowe.
Po ukończeniu Technikum podjęłam decyzję. Niektórzy znajomi domyślali się, że myślę o życiu zakonnym. Dla innych był to szok, pojawiło się niezrozumienie, a nawet słowa przewidywania: „ góra rok i wrócisz, przecież Ty nie dasz rady tak żyć”.
Z perspektywy czasu dostrzegam pewne etapy dojrzewania do tej decyzji. Bóg wzywa w ciszy, nie jest nachalny, lecz cierpliwie czeka aż odpowiemy na Jego miłość. Daje przy tym całkowitą wolność wyboru. Wiem, że od kiedy przekroczyłam progi klasztoru poczułam pokój serca. Pokój ten wynikał również z mojego zawierzenia się Jemu, z odpowiedzi na Jego głos: „a Ty Jezu prowadź dalej, moje życie należy do Ciebie”.
W sierpniu ubiegłego roku złożyłam Śluby Wieczyste. Wypełnia mnie szczęście, że jestem Serafitką i w tym Zgromadzeniu z franciszkańską radością, u boku Matki Bożej Bolesnej, mogę realizować swoje powołanie. Matki naszego Zbawiciela, która uczy mnie jak z wiarą nieść swój krzyż i pomagać innym. Jestem wdzięczna Panu Bogu za dar i łaskę powołania, za wybranie mnie pomimo moich słabości. Wdzięczność wypełnia mnie też kiedy myślę o moich Rodzicach. To przecież oni przekazali mi wiarę, doświadczenie miłości oraz okazywali mi wsparcie na każdym etapie życia.
A piłka nożna, którą tak kochałam? Dziś z Panem Bogiem gram do jednej bramki..
Jestem s. Alberta. Chcę podzielić się z Wami moim doświadczeniem życia z Bogiem – a przynajmniej częścią tego doświadczenia. A że już większą część życia jestem siostrą zakonną – Serafitką – to będzie to bardziej podzielenie się historią mojego powołania.
Trudno mi powiedzieć, kiedy uświadomiłam sobie, że mam pragnienie życia zakonnego. Wychowałam się w katolickiej rodzinie i praktyki religijne, codzienna modlitwa, wartości chrześcijańskie były moim codziennym doświadczeniem. Im byłam starsza, tym bardziej chciałam, żeby były one moim osobistym, indywidualnym doświadczeniem, a nie tylko wyuczonym sposobem życia. Szukałam własnego sposobu przeżywania wiary w Ruchu Światło – Życie, we wspólnocie scholi, we wspólnocie pielgrzymkowej. Ale największy spokój i jakąś dziwną tęsknotę odczuwałam w sercu, gdy przy różnych okazjach modliłam się w kościołach lub kaplicach zakonnych. Czułam się tam dobrze i bezpiecznie; miałam takie odczucie, że to jest moje miejsce. W moim rodzinnym mieście jest wspólnota Sióstr Serafitek od 1912 roku, więc siostry są częścią historii mojego miasteczka. Chyba nikt sobie nie wyobrażał (i nie wyobraża też teraz), że sióstr mogłoby nie być. Siostry uczyły mnie w szkole podstawowej i to było „normalne”, że są. Ale kiedyś jedna z sióstr zaprosiła mnie herbatę i ja to przyjęłam jako zaszczyt, bo nie myślałam, że z siostrami można tak po prostu pić herbatę i rozmawiać. I tak się zaczęły moje wizyty u Serafitek. Często u nich przebywałam, bo ujęła mnie ich prostota, zwyczajność, radość, otwartość i świadectwo wiary. Zapragnęłam też takiego sposobu życia. A pragnienie to pogłębiło się, gdy mój starszy brat zaczął jeździć na rekolekcje, a potem wstąpił do Zakonu Braci Kapucynów. Bardzo mu zazdrościłam. Gdy przyszedł czas decyzji, co robić po maturze, zmagałam się ze sobą, co zrobić. Z jednej strony przynaglało mnie pragnienie życia w zakonie, ale z drugiej strony hamowała mnie świadomość, że rodzice zostaną sami w domu. Nie było po ich myśli, żebym ich opuściła i wstąpiła do Zgromadzenia. Ale w wyniku różnych wydarzeń – teraz wiem, że to były zrządzenia Bożej Opatrzności – podjęłam decyzję, że poproszę o przyjęcie do Zgromadzenia Córek Matki Bożej Bolesnej, Sióstr Serafitek. Otrzymałam też błogosławieństwo od rodziców. Pamiętam taką zabawną historię, którą opowiadały mi siostry z rodzinnego miasta. Kiedy byłam już kilka miesięcy w postulacie, mój tato zaprosił siostry, by oberwały sobie w ogrodzie rodziców czereśnie, które wyjątkowo obficie obrodziły. Siostry się trochę wzbraniały, tłumacząc, że nie chcą zabierać rodzicom owoców. Wtedy mój tato oświadczył: „Jak Pan Bóg wziął dzieci, to niech sobie weźmie i czereśnie.” Wiele razy później słyszałam od rodziców – oprócz słów tęsknoty – także słowa wdzięczności Panu Bogu za moje i brata powołanie.
Gdy dziś patrzę na historię mojego powołania, to coraz bardziej widzę Boże prowadzenie i opiekę. Jestem wdzięczna za duchowość, którą żyję. Bóg daje mi lepsze rozumienie, co to znaczy być franciszkanką – włączać się w dzieło odbudowy Kościoła obecnego w ludziach ubogich, starszych, chorych, cierpiących, zmagających się z trudnościami; a także, co to znaczy być córką Matki Bożej Bolesnej – towarzyszyć Jezusowi w Jego wyniszczeniu, opuszczeniu, wyszydzeniu z wiarą i nadzieją, że Bóg jest w tym obecny. Dziękuję Bogu za to, że daje mi doświadczać Kościoła żyjącego – i w Zgromadzeniu i poza nim. Kościoła, który jest radosny, silny i mężny, ale też słaby, smutny i zalękniony. Przez wszystkie lata mojej pracy katechetycznej z dziećmi i młodzieżą, a także w posłudze chorym i starszym, pokazywał mi sens trwania w Nim. Dziękuję Mu, że daje mi odczuć Swoją obecność właśnie w takim Kościele. Przez wiele doświadczeń – także trudnych i bolesnych – Bóg oczyszczał (i nadal to robi) moje serce, by było Mu wierne i oddane tylko Jemu. Jestem szczęśliwa, że właśnie w taki sposób Bóg poprowadził moją historię i że ja dałam się Mu poprowadzić. Pragnę trwać w moim powołaniu i każdego dnia wypełniać Bożą wolę. Dlatego bardzo proszę Was o modlitwę.
Przyglądając się historii mojego zakonnego powołania mogę dziś powiedzieć, że łaska tego daru została wpisana w moje serce od początku życia. Stopniowo wzrastało moje odkrywanie i pragnienie całkowitego oddania się Bogu.
Mam w pamięci dziecięce odczucia tęsknoty, takie iskierki doświadczenia dotykania tajemnicy łaski wybrania przez Pana. Bardzo lubiłam przebywać w pokoju, gdzie w naszym domu znajdował się niewielki zbiór książek, przeważnie żywotów Świętych. Przeglądałam je z zaciekawieniem, jednocześnie przeczuwając zawarte w nich sacrum. Żywot św. Tereni od Dzieciątka Jezus ubogacony był w rysunki. Dwa z pośród nich zatrzymywały mnie najbardziej. Jeden ukazywał śliczne, pełne loków włosy Tereni, które na początku życia w Karmelu zostały Jej obcięte. Patrząc na nie odkrywałam, że dla Boga można oddać wszystko i Jemu się tylko podobać. Drugi rysunek ukazywał niebo pełne gwiazd, które pewnej nocy ułożyły się dla Tereni w literę „T”, dając Jej w dzieciństwie proroczą radość, że Jej imię wpisane jest w Niebo i że Ona będzie Świętą. Kiedy więc ja szłam z rodzicami drogą pośród zmroku, a na niebie były rozsiane, mrugające do mnie gwiazdy, idąc między rodzicami chwytałam ich za ręce, a czując się bezpiecznie, podnosiłam wysoko głowę szukając na niebie utkanej przez gwiazdy litery „E”, jak moje imię Ewusia. Budziło się we mnie pragnienie świętości, życia dla Nieba.
Wzrastając w głęboko wierzącej rodzinie, od wczesnego dzieciństwa uczęszczałam do kościoła na Mszę św. i Nabożeństwa, nie tylko w mojej parafii w Gilowicach k/ Żywca, ale także do pobliskiego Sanktuarium Matki Bożej Rychwałdzkiej – dziś Bazyliki Mniejszej, gdzie posługują Ojcowie Franciszkanie Konwentualni. Ojcowie byli dla mnie wzorem franciszkańskiego życia dla Boga. Radość ducha, uśmiech na twarzy, służba ludziom, habit, biały pasek mówiły mi o wybranych przez nich wartościach. Przede wszystkim wspólnota zakonna, jak i franciszkańskie zwyczaje, szopki, śpiewy, odpusty przybliżały mnie do św. Franciszka, którego do dziś kocham najbardziej ze wszystkich Świętych – oczywiście po Maryi i św. Józefie. Otwierały mi drzwi do duchowości Biedaczyny z Asyżu, która z czasem stawała się coraz bardziej tożsama z tym, co stanowiło moją osobistą duchowość. Wtedy również zrodziło się we mnie pragnienie powołania pustelniczego, które do dziś, przeżywane duchowo, jest dla mnie żywą inspiracją do przebywania z Bogiem w „izdebce” mojego serca. Również moja Mama miała zwyczaj opowiadania nam historii Świętych, a najbardziej św. Franciszka, św. Antoniego, św. Brata Alberta, św. Maksymiliana, Anieli Salawy oraz pierwszych Męczenników Kościoła. Pewnego razu, tak przejęłam się opowieścią o cudach św. Antoniego, że sama poszłam nad staw i z wielkim zapałem głosiłam kazanie do ryb. Było mi bardzo przykro, że oni jedna z nich nie wynurzyła głowy z wody, by słuchać moich płomiennych słów. Z kolei mój Tata dawał mi swoje świadectwo wiary poprzez codzienną wierność modlitwie. Dość często wieczorem modliliśmy się wspólnie, ale zawsze, czy była taka modlitwa, czy nie, Tata klękał w pokoju przed obrazem Najświętszego Serca Pana Jezusa i długo się modlił.
Takich i tym podobnych zwiastunów mojego życia dla Królestwa Bożego było bardzo dużo, te kilka przytoczonych migawek niech wystarczy. Wszystkie one wplecione były w moje ukochanie modlitwy, tak rodzinnej, liturgicznej, jak i w samotności, na łonie przyrody, w pochłaniającym mnie zadziwieniu Tajemnicą Boga. To On wsiał ziarno powołania zakonnego w moją duszę i ująwszy mnie za rękę, czule prowadził w głąb swojego Serca. Szedł ze mną ścieżkami mojego wzrastania w człowieczeństwie, tak dziecięcej fantazji i wrażliwości, prostej refleksji, jak i poszukiwania dojrzałych odpowiedzi.
Wielkim przeżyciem było dla mnie podjęcie powołania kapłańskiego przez mojego rodzonego Brata Janka. Jestem od niego dużo młodsza, więc już jako mała dziewczynka, a potem dorastająca dziewczyna, miałam okazję z bliska przyglądać się życiu Bożego Kapłana. Był i jest dla mnie wzorem pobożności, gorliwości i wierności Mistrzowi. Wspierał mnie przy rozeznawaniu mojego powołania, a dziś w jego realizacji.
Do siedemnastego roku życia czułam w sobie głęboką tęsknotę za Bogiem, przeczucie piękna bycia tylko dla Niego, ale do tej pory nie nazywałam tego wprost. Momentem zwerbalizowania mojego wewnętrznego świata była śmierć mojego Taty. Modląc się sama późnym wieczorem w pokoju przy leżącym w trumnie Tacie, nagle, ku mojemu zdziwieniu, zaczęłam głośno prosić go o to, by w Niebie wyprosił mi łaskę powołania zakonnego. I ta modlitwa zapadła mi w serce jako znak wyraźnie odczytanej Woli Bożej. Po upływie roku przeżywania takiej pewności, niespodziewanie rozbudziło się we mnie miłosne zauroczenie poznanym chłopakiem. Odczuwałam, jakby powołanie do życia w małżeństwie brało górę w moim sercu. Po około dwóch lata przygody młodzieńczej miłości, snucia planów na przyszłość i towarzyszącej mi jasności takiego wyboru, zaczęła się we mnie dziwna walka o wierność wcześniej wybranym wartościom. Chyba było to jakoś odczuwalne na zewnątrz, bo dość szybko doszło między nami do rozstania.
W ten bolesny dla mnie czas wkroczył Chrystus. W Wielkim Tygodniu wyjechałam do Kalwarii Zebrzydowskiej, by poprzez udział w przeżywanych tam Misteriach uczestniczyć w Tajemnicy Pasji Odkupiciela. Do dziś pamiętam moją drogę za umęczonym Panem. Zimno, deszcz ze śniegiem, błoto, ogromny tłum przeciskających się ludzi i ja ze swoim poszarpanym sercem. Właśnie tam, idąc w ślad za Chrystusem na górę Kalwarię, doświadczyłam Jego dotknięcia łaską. Uczynił to, jak zawsze, bardzo czule i delikatnie. Z każdym krokiem stawianym na Dróżkach wzrastała we mnie ufność, pewność i odwaga. Poczułam się Jego własnością, pociągana miłością oblubieńczą. Wróciłam do domu wyciszona, z określonym planem na przyszłości.
Po zdaniu matury, dnia 13 września 1982 r., we wspomnienie objawień fatimskich, zgłosiłam się na furtę do klasztoru w Oświęcimiu. W następnym dniu, 14 września, w święto Podwyższenia Krzyża zostałam przyjęta jako postulantka do Zgromadzenia Córek Matki Bożej Bolesnej – Sióstr Serafitek. Była to moja odpowiedź na zadziwiającą, darmo mi daną łaskę powołania do wyłącznej przynależności do Boga. Charyzmat naszego Zgromadzenia wprowadził mnie w serce duchowości Matki Bożej Bolesnej i św. Franciszka. Od tamtej pory, po dzień dzisiejszy, trwam w dziękczynieniu, że pomimo moich grzechów, ludzkiej przewrotności i małoduszności, wybrał mnie Pan, obdarzył łaską powołania i wciąż mnie prowadzi. Mam w sobie radość, której źródłem jest przymierze miłości zawarte między Bogiem w Trójcy Świętej Jedynym, a mną, Jego stworzeniem, dzieckiem, oblubienicą, poprzez śluby zakonne: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Żyjąc w klasztorze od 41 lat, służąc Bogu i ludziom, pragnę do końca mojego życia powtarzać za naszą Założycielką, Bł. Matką Małgorzatą Łucją Szewczyk: NIECH ZA TO WSZYSTKO BÓG BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONY I UWIELBIONY!!! s. Maksymiliana
„ Kimże ja jestem, Panie mój, Boże …., że doprowadziłeś mnie aż dotąd ?” 2 Sm 7, 19
Mam na imię s. Faustyna, pochodzę z małej wioski gdzie ukończyłam szkołę podstawową, następnie szkołę zawodową gastronomiczną.
Pierwsze światełka jakie Pan zapalił w moim sercu pojawiło się podczas tzw. Niedzieli dobrego Pasterza, gdzie klerycy seminarium, dawali świadectwo swojego powołania. Jeden z nich mówiąc o swoim życiu, wspomniał iż najpierw ukończył szkołę zawodową, wtedy w moim sercu wybrzmiały słowa „więc i ja tez bym mogła pójść za Panem.”
Czasami uczestniczyłam w rekolekcjach prowadzonych przez Siostry Serafitki. Były to dla mnie piękne i niezapomniane spotkania z Panem na modlitwie i we wspólnocie z siostrami. Zawsze bardzo poruszała mnie radość jaka płynęła od sióstr.
W sercu często zadawałam sobie pytanie : „Jak rozeznać powołanie? Jaką Siostry miały pewność że to jest właśnie ich droga?” aż do momentu w którym Pan zaczął coraz intensywniej docierać do mojego serca poprzez swoje słowo i drugiego człowieka. Podczas jednej z niedzielnych eucharystii, bardzo mocno dotknęło mnie słowo z Księgi proroka Izajasza 62,3-5
Będziesz prześliczną koroną w rękach Pana, królewskim diademem w dłoni twego Boga. "Spustoszona". Raczej cię nazwą "Moje <w niej> upodobanie"*, a krainę twoją "Poślubiona"*. Albowiem spodobałaś się Panu i twoja kraina otrzyma męża. Bo jak młodzieniec poślubia dziewicę, tak twój Budowniczy ciebie poślubi, i jak oblubieniec weseli się z oblubienicy, tak Bóg twój tobą się rozraduje.
Słowo to zaczęło bardzo intensywnie „niepokoić” moje serce. Od razu po powrocie do domu sięgnęłam po Pismo Święte, aby rozważyć ten fragment jeszcze raz. Pojawiło się wiele pytań w moim sercu: Co to Słowo mówi konkretnie do mnie ? Czego Pan ode mnie oczekuje ?
Pan nie zwlekał długo z odpowiedzią, wystarczyły Mu cztery dni. Będąc na Eucharystii w czwartkowy poranek, dał odpowiedź przez swoje Słowo. Od tego momentu nie miałam wątpliwości jak dalej ma wyglądać moja droga. Moje serce było przeniknięte ogromną radością i pewnością. W mojej głowie kotłowało się bardzo dużo myśli; Panie jak to możliwe że to właśnie ja …..itp
Swoją radością podzieliłam się z moim ówczesnym Księdzem Proboszczem Tadeuszem Różałowskim, który obiecał mnie wspierać szczególnie poprzez modlitwę. Z tym akurat jest związana bardzo śmieszna historia, kiedy Ks. Proboszcz modlił się podczas Mszy św. za dziewczynę, która chce pójść za głosem powołania, w moim domu rozbrzmiewało pytanie: Ciekawe kto to ? Asia ty nie wiesz kto? Moja odpowiedź zawsze była taka sama: Nie wiem Mamo 😊.
Kiedy już wyjawiłam swoje zamiary najbliższym, było ogromne zaskoczenie i łzy, ponieważ Rodzice mieli związane ze mną konkretne plany. Jednak ostatecznie udzielili mi na tę drogę życia swojego błogosławieństwa.
Trwając poprzez te 20 lat na drodze powołania, często pośród codziennego zabiegania, zatrzymywałam się zadając sobie pytanie: „ Kimże ja jestem, Panie mój, Boże …., że doprowadziłeś mnie aż dotąd ?” 2 Sm 7, 19. Jestem Twoją Oblubienicą, pielęgniarką, dałeś mi tyle wspaniałych darów, tulu cudownych ludzi postawiłeś na mojej drodze życia. Ogromna wdzięczność przepełnia dziś moje serce. Całkiem niedawno zaczęłam zadawać Panu konkretne pytanie: „Panie kim dla Ciebie jestem? Wiem Panie jestem twoim dzieckiem, Twoją Oblubienicą, ale tak bardzo chciałam znać odpowiedź z jaką konkretnie biblijną postacią wiąże się moja posługa w Zgromadzeniu. Odpowiedź przyszła w dniu moich imienin. Zadzwonił mój przyjaciel i tak rozmawiając w pewnym momencie mówi do mnie ; „ Marto, Marto….”.Dla mnie to było coś niesamowitego, od tej pory już wiem że moja posługa jest związana z posługą ewangelicznej Marty. Warto Panu zadawać pytania i jak ja to mówię drążyć, ciągle drążyć……On czeka.
Dokładnie rok temu w piątkowy wieczór trwając na modlitwie, szczególnej rozmowie ze św. Faustyną, wiedząc iż kończę posługę na jednej z placówek, prosiłam ją, by prowadziła mnie dalej, by wybrała dla mnie miejsce posługi właśnie to które chce dla mnie Pan. Miałam w sercu przekonanie że to będzie coś „innego” i „ szczególnego”, ponieważ miałam wtedy odczucie jej szczególnej bliskości. W niedzielę otrzymałam telefon od Matki Generalnej z pytaniem czy wyjadę na misje do Gabonu. Nie zastanawiałam się ani chwili, była to dla mnie kolejna jasna Boża odpowiedź.
Dzisiaj będąc w dalekim kraju, patrząc wstecz na swoje życie z wdzięcznością wraca pytanie:
Kimże ja jestem, Panie mój, Boże …., że doprowadziłeś mnie aż dotąd ?” 2 Sm 7, 19.
W listopadzie wspominamy naszych zmarłych, dlatego w tym miesiącu #świadectwo śp. Siostry Terencji
Helena Eleonora Zagnińska - s. Terencja - urodziła się 15 września 1927 roku w Kielcach, w rodzinie robotniczej. Chrzest przyjęła dnia 22 maja 1928 roku w parafii św. Wojciecha. Miała czwórkę rodzeństwa. Urodziła się jako trzecia z kolei. Mama Stanisława - z domu Zawierucka zajmowała się domem, a ojciec Kazimierz był robotnikiem. S. Terencja przed II Wojną Światową ukończyła pięć klas szkoły podstawowej, resztę wykształcenia uzupełniła już w Zgromadzeniu, do którego wstąpiła 7 października 1948 roku. Rodzice nie doczekali momentu Jej wstąpienia do klasztoru. Mama zmarła gdy s. Terencja miała 14 lat, a Ojciec miesiąc przed Jej wstąpieniem do Zgromadzenia. Ojciec, siostra oraz brat zostali wywiezieni do Niemiec. Ojciec wrócił do domu na rok przed swoją śmiercią. Rodzina choć uboga żyła bogobojnie. Przestrzegano postów, pilnowano modlitwy rannej i wieczornej – jak zapisała s. Terencja w swoim życiorysie, który spisała w 2008 roku. Czytamy w nim dalej: „ nie było śniadania bez modlitwy. Pilnowano też uczestnictwa we Mszy Świętej. Tatuś – Mama już nie żyła – nie pozwolił w święta i niedziele wziąć do ręki nożyczek, ciąć papierków, ani przyszywać guzika jak się urwał. Chłopcom nie wolno było brać swoich nożyków i coś strugać – co oni bardzo lubili. Pamiętam Ojca napomnienie o cudzej własności: „choćby coś miało zgnić, jak nie twoje nie ruszaj”. Mama często prowadziła mnie do spowiedzi i szła ze mną. Słyszę Jej głos – śpiew godzinek. Z Ojcem chodziliśmy oglądać żłóbki. W czasie okupacji była bieda. Zostałam z najmłodszym bratem Marianem, reszta rodziny przebywała w Niemczech, Mama nie żyła. Musieliśmy sami sobie radzić. Kiedy Tatuś wrócił i dowiedział się o moim zamiarze wstąpienia do zakonu, z przypadkowo znalezionego listu mówił: Dziecko czy Ty wiesz co to jest zakon? Ty nie masz zdrowia. A potem wsparł się na stole i myślał, myślał, a potem powiedział: zostań z nami jeszcze z rok, a potem możesz iść. Minął rok i Tatuś zmarł.”
S. Terencja postulat rozpoczęła 1 lutego 1949 roku. Do nowicjatu została przyjęta 16 maja tegoż samego roku. Pierwszą profesję złożyła 29 listopada 1951 roku, a wieczystą 31 maja 1958 roku. W klasztorze zdobyła wykształcenie średnie i zdała maturę, ukończyła kursy katechetyczne oraz Studium Katechetyczne w Poznaniu. S. Terencja wyróżniała się wspaniałym talentem plastycznym. Przez całą działalność katechetyczną i wychowawczą przygotowywała samodzielnie pomoce oraz piękne dekoracje. Miała ogromne poczucie piękna i estetyki. Służyła swoimi talentami w poszczególnych parafiach i kościołach. Tworzyła wyjątkowe ołtarze na Boże Ciało oraz okolicznościowe gazetki i makiety. Dbała też o wystrój refektarza i kaplicy. Miała ogromną świadomość, że tworzone przez Nią obrazy pobudzały ludzką wrażliwość na Boga i drugiego człowieka. Wielokrotnie zaskakiwała nas fenomenalną pamięcią recytując passusy wierszy, które poznała w dzieciństwie. Miała wielką wrażliwość na przyrodę. Często spacerowała po zakonnym ogrodzie i zachwycała się pięknem kwiatów. Starała się być bardzo usłużna i oddana w posłudze innym. Cechowało Ją poczucie humoru i pomysłowość. Wierna modlitwie i życiu wspólnotowemu wnosiła radość i prostotę. Miała wielkie nabożeństwo do Matki Bożej.
We wspomnianym życiorysie zapisała: „ w tym roku 2008 rozpoczęłam 81 rok życia - pomagam gdzie mogę i myślę o ostatniej podróży, o spotkaniu najważniejszym z Jezusem i tymi których kocham”.
s. Terencja zmarła w szpitalu w obecności modlących się sióstr dnia 8 kwietnia 2023r. w wielką sobotę o godzinie 16.00, w 96 r. życia, a 75 r. powołania zakonnego. Niech za Jej życie oddane Bogu i ludziom Bóg Ojciec, który jest Miłością, przygarnie Ją do Siebie i obdarzy życiem wiecznym.