W listopadzie wspominamy naszych zmarłych, dlatego w tym miesiącu #świadectwo śp. Siostry Terencji
Helena Eleonora Zagnińska - s. Terencja - urodziła się 15 września 1927 roku w Kielcach, w rodzinie robotniczej. Chrzest przyjęła dnia 22 maja 1928 roku w parafii św. Wojciecha. Miała czwórkę rodzeństwa. Urodziła się jako trzecia z kolei. Mama Stanisława - z domu Zawierucka zajmowała się domem, a ojciec Kazimierz był robotnikiem. S. Terencja przed II Wojną Światową ukończyła pięć klas szkoły podstawowej, resztę wykształcenia uzupełniła już w Zgromadzeniu, do którego wstąpiła 7 października 1948 roku. Rodzice nie doczekali momentu Jej wstąpienia do klasztoru. Mama zmarła gdy s. Terencja miała 14 lat, a Ojciec miesiąc przed Jej wstąpieniem do Zgromadzenia. Ojciec, siostra oraz brat zostali wywiezieni do Niemiec. Ojciec wrócił do domu na rok przed swoją śmiercią. Rodzina choć uboga żyła bogobojnie. Przestrzegano postów, pilnowano modlitwy rannej i wieczornej – jak zapisała s. Terencja w swoim życiorysie, który spisała w 2008 roku. Czytamy w nim dalej: „ nie było śniadania bez modlitwy. Pilnowano też uczestnictwa we Mszy Świętej. Tatuś – Mama już nie żyła – nie pozwolił w święta i niedziele wziąć do ręki nożyczek, ciąć papierków, ani przyszywać guzika jak się urwał. Chłopcom nie wolno było brać swoich nożyków i coś strugać – co oni bardzo lubili. Pamiętam Ojca napomnienie o cudzej własności: „choćby coś miało zgnić, jak nie twoje nie ruszaj”. Mama często prowadziła mnie do spowiedzi i szła ze mną. Słyszę Jej głos – śpiew godzinek. Z Ojcem chodziliśmy oglądać żłóbki. W czasie okupacji była bieda. Zostałam z najmłodszym bratem Marianem, reszta rodziny przebywała w Niemczech, Mama nie żyła. Musieliśmy sami sobie radzić. Kiedy Tatuś wrócił i dowiedział się o moim zamiarze wstąpienia do zakonu, z przypadkowo znalezionego listu mówił: Dziecko czy Ty wiesz co to jest zakon? Ty nie masz zdrowia. A potem wsparł się na stole i myślał, myślał, a potem powiedział: zostań z nami jeszcze z rok, a potem możesz iść. Minął rok i Tatuś zmarł.”
S. Terencja postulat rozpoczęła 1 lutego 1949 roku. Do nowicjatu została przyjęta 16 maja tegoż samego roku. Pierwszą profesję złożyła 29 listopada 1951 roku, a wieczystą 31 maja 1958 roku. W klasztorze zdobyła wykształcenie średnie i zdała maturę, ukończyła kursy katechetyczne oraz Studium Katechetyczne w Poznaniu. S. Terencja wyróżniała się wspaniałym talentem plastycznym. Przez całą działalność katechetyczną i wychowawczą przygotowywała samodzielnie pomoce oraz piękne dekoracje. Miała ogromne poczucie piękna i estetyki. Służyła swoimi talentami w poszczególnych parafiach i kościołach. Tworzyła wyjątkowe ołtarze na Boże Ciało oraz okolicznościowe gazetki i makiety. Dbała też o wystrój refektarza i kaplicy. Miała ogromną świadomość, że tworzone przez Nią obrazy pobudzały ludzką wrażliwość na Boga i drugiego człowieka. Wielokrotnie zaskakiwała nas fenomenalną pamięcią recytując passusy wierszy, które poznała w dzieciństwie. Miała wielką wrażliwość na przyrodę. Często spacerowała po zakonnym ogrodzie i zachwycała się pięknem kwiatów. Starała się być bardzo usłużna i oddana w posłudze innym. Cechowało Ją poczucie humoru i pomysłowość. Wierna modlitwie i życiu wspólnotowemu wnosiła radość i prostotę. Miała wielkie nabożeństwo do Matki Bożej.
We wspomnianym życiorysie zapisała: „ w tym roku 2008 rozpoczęłam 81 rok życia - pomagam gdzie mogę i myślę o ostatniej podróży, o spotkaniu najważniejszym z Jezusem i tymi których kocham”.
s. Terencja zmarła w szpitalu w obecności modlących się sióstr dnia 8 kwietnia 2023r. w wielką sobotę o godzinie 16.00, w 96 r. życia, a 75 r. powołania zakonnego. Niech za Jej życie oddane Bogu i ludziom Bóg Ojciec, który jest Miłością, przygarnie Ją do Siebie i obdarzy życiem wiecznym.
«Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!” Iz 43,1
Słowa te zapisane w Księdze proroka Izajasza od momentu odpowiedzi na GŁOS POWOŁANIA mają dla mnie szczególne znaczenie. Stały się doświadczeniem bliskiego spotkania z Niewidzialnym, ale wszystko przenikającym Bogiem … Bogiem, który jest blisko, wszystko wie, słyszy i działa … Bogiem, który przemawia i prowadzi tych, którzy z ufnością powierzają Mu swoją drogę.
Cieszę się, że pisząc tych kilka zdań mogę dać świadectwo SPOTKANIA Z ŻYWYM BOGIEM w głębi mojego serca. Spotkania, które uciszyło wszelkie lęki i niepokoje a wlało w serce odwagę pozostawienia dotychczasowego sposobu życia i pójścia w nieznane – w przekonaniu, że Bóg naprawdę tego chce. Dochodzenie do takiego przekonania nie było łatwe, poprzedzone miesiącami trudnych zmagań wewnętrznych, walki z myślami, które jak bumerang powracały z coraz większą siłą, wzywając do czegoś, co wtedy wydawało mi się wręcz nierealne, niemożliwe, za trudne … Bóg pukał coraz mocniej, przychodził do „swojej własności”, mówi bowiem Pismo: «Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię.” Jr 1,5. Ufam, że słowa skierowane do proroka Jeremiasza odnoszą się do każdego powołanego. Bóg, wcześniej jakby uśpiony … w stosownej chwili zaczynał realizować swój plan wobec mnie. Upomniał się o swoje, przemawiając przez głos sumienia, wydarzenia, osoby tak skutecznie, by w końcu doprowadzić do miejsca, które sam dla mnie przygotował.
NIGDY NIE PRAGNĘŁAM ZOSTAĆ SIOSTRĄ ZAKONNĄ.
Jako nastolatka nie miałam jasno określonej drogi, tego kim chcę być, ale na pewno nigdy nie marzyłam o tym, by wstąpić do klasztoru. W moim nastoletnim życiu był taki okres, w którym gdyby nie ochraniająca mnie łaska Boża (w co mocno wierzę) mogłam wpaść w sidła uzależnień, nałogów. Wraz z rówieśnikami chodziłam bezmyślnie po krawędzi czyhającej przepaści. Bóg czuwał i nie pozwolił, by trwało to zbyt długo. Moje kroki coraz częściej zmierzały w stronę świątyni z własnego wyboru, nie dlatego, że tak trzeba. Kiedy rozpoczęłam średnią szkołę, musiałam dojeżdżać do innej miejscowości, nawiedzałam wówczas miejscowy kościół. Najpierw tylko dlatego, że nie miałam się gdzie podziać przed lekcjami. Bóg stopniowo zaczynał działać w moim sercu ...
Postawa kapłana, w którym dostrzegłam pasję mówienia o Bogu, otworzyła mi oczy na przeżywanie wiary jako osobowej relacji z Jezusem, który jest Bogiem żywym obecnym tu i teraz. Jezus powoli zaczynał zdobywać moje serce. U progu maturalnej klasy w sercu zrodziło się pytanie: Jezu, czy Ty mnie czasem nie wołasz? - Odrzucane – wracało coraz mocniej i mocniej, aż w końcu bezradna wobec tego wołania uklękłam przed figurą Matki Bożej przy polowym ołtarzu mojego parafialnego kościoła i z ufnością dziecka szczerze poprosiłam o pomoc mówiąc: - Mario, jeśli to rzeczywiście moje miejsce, postaw na mojej drodze kogoś, kto mnie tam doprowadzi. Nie znałam bowiem żadnej siostry zakonnej i nigdy wcześniej nie byłam w klasztorze … ZACZĘŁO SIĘ !
Jak nigdy wcześniej Ksiądz katecheta przyprowadzał na lekcje siostry zakonne, które opowiadały o swoich Zgromadzeniach, powołaniu itp. zapraszając jednocześnie na dni skupienia, rekolekcje. Odważyłam się pojechać w grupie koleżanek do Katowic. To w tym mieście po raz pierwszy przekroczyłam próg klasztoru. Jak się później okazało, to miejsce nie było dla mnie – bardzo szybko zraziłam się pod wpływem „zdziwionej” na nasz widok starszej siostry, która wyznała, że nie ma dla nas miejsca. Pomimo tego, że wszystko było przygotowane, nie mogłam się doczekać wyjazdu stamtąd. Wytrwałam do zakończenia dnia skupienia, ale wiedziałam, że moja noga nigdy więcej tam nie stanie. MYŚLI O ŻYCIU ZAKONNYM ODESZŁY … Uznałam wtedy, że to nie moje miejsce. Czas płynął, zaczynałam się poważnie zastanawiać nad wyborem kierunku studiów. Pewnego razu Ksiądz na katechezie zaproponował udział w rekolekcjach dla maturzystek u Sióstr Serafitek w Hałcnowie. Nie byłam nimi zainteresowana, ale po namowach koleżanek pojechałam z nimi. Pan Jezus na nowo zaczął pukać do mojego serca. W przeciwieństwie do poprzedniego pobytu w klasztorze odczuwałam coraz większy zachwyt i przyciąganie … Tak po prostu miało być. Nie uważam, że poprzednie Zgromadzenie było jakieś gorsze – po prostu, to nie było moje miejsce.
Dlaczego akurat Serafitki ? – Jak się potem okazało urodziłam się w dniu wspomnienia św. Franciszka z Asyżu (4 października). Zorientowałam się w tym dopiero po wstąpieniu do zakonu – i wtedy wszystko stało się jasne – miałam być w zakonie franciszkańskim. Możliwe, że św. Franciszek się o to postarał.😊 Pomimo tajemniczego działania łaski Bożej przyciągającej mnie coraz bardziej, decyzja nie była łatwa. W zmaganiach towarzyszyła mi myśl św. Brata Alberta Chmielowskiego, którą odczytałam na obrazku ofiarowanym przez siostrę Albertynkę: „Czy Panu Jezusowi cierpiącemu mękę i za mnie ukrzyżowanemu mogę czego odmówić?” Myśl ta drążyła moje sumienie i ostatecznie pomogła podjąć decyzję. Niesamowitym odkryciem było to, że w dniu, w którym ze łzami odpowiedziałam Jezusowi swoje pierwsze TAK było wspomnienie św. Brata Alberta. Miłym zaskoczeniem była dla mnie ta informacja podana przez kapłana przed Mszą św. Poczułam się prowadzona przez kolejnego świętego do podjęcia decyzji zgodnej z wolą Bożą. Obrałam go później za szczególnego Patrona mojej zakonnej drogi wybierając imię s. Alberta. Liczyłam, że nadal będzie mi tak skutecznie pomagał.
W duchowej walce swoją modlitwą i radą towarzyszyła mi s. Małgorzata, do której po rekolekcjach maturalnych odważyłam się napisać list zdradzając, co dzieje się w moim sercu. Była to dla mnie bardzo skuteczna pomoc.
Najważniejszym momentem w tym procesie było spotkanie w sercu z samym Jezusem, który „przyszedł” w spotkaniu z Biblią. W dniu, w którym podjęłam decyzję wstąpienia do zakonu, kiedy nikt jeszcze o tym nie wiedział, wzięłam do ręki Pismo św., prostymi słowami prosząc Jezusa, by w tym szczególnym dniu powiedział coś do mnie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłam. Po krótkiej modlitwie otworzyłam Biblię na chybił trafił i czytam takie słowa:
«Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!
Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie.
Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się, i nie strawi cię płomień.
Albowiem Ja jestem Pan, twój Bóg, Święty Izraela, twój Zbawca.
Daję Egipt jako twój okup, Kusz i Sabę w zamian za ciebie.
Ponieważ drogi jesteś w moich oczach, nabrałeś wartości i Ja cię miłuję.” .. itd. Iz 43
Bóg przyszedł do mnie w ten sposób dając potrzebną na ten czas pewność i odwagę, by pójść za Nim. Z oczu popłynęły obfite łzy wzruszenia a serce napełniał coraz większy pokój i radość. Po tym spotkaniu o wiele łatwiej było zakomunikować swoje plany Rodzicom, bliskim, znajomym i znosić wszystkie sprzeciwy. Byłam pewna, że mam pójść za Nim. Nie obiecywałam Jezusowi, ze zostanę tam na zawsze. Wtedy wystarczyła mi pewność, że mam uczynić ten jeden krok i zgłosić się do klasztoru. Jestem już 25 lat w zakonie serafickim, Słowa z Księgi proroka Izajasza wielokrotnie zgodnie z obietnicą uciszały burze w moim sercu. Stały się dla mnie jednymi z najcenniejszych słów zapisanych w Biblii, do których często wracam i doświadczam Bożego działania wyciszającego wszelkie rodzące się lęki i niepokoje.
Kiedy wyjeżdżałam z domu Mama wyznała: „Wszystko zrozumiem, ale że spodnie zostawiasz, tego nie mogę pojąć „ 😊 – rzadko bowiem udawało się jej mnie namówić do założenia sukienki, albo spódnicy. Siła powołania była tak wielka, że poradziła sobie z tym wyrzeczeniem 😊😊 … później okazało się, że i pod habitem można czasami coś takiego przemycić!
Moc łaski powołania jest naprawdę wielka! Jeśli człowiek się otworzy, pokona wszelkie przeciwności, bo Bóg jest Panem wszystkiego! Jeśli człowiek naprawdę się otworzy doświadczy uświęcenia serca, bo wolą powołującego Boga jest to, by On sam mógł w pełni się w nas objawić.
Dziękuję Ci Jezu, że nieustannie przyciągasz mnie do siebie. Pragnę iść za Tobą !
Objawił ci się Pan Jezus i powiedział, że masz być siostrą zakonną?
Widziałaś Go? Słyszałaś jak mówił do ciebie?
Nie raz zadawano mi takie pytania. A droga mojego powołania była zwyczajna, ale w tej zwyczajności czułam, że dzieją się wielkie rzeczy, które nie pochodzą ode mnie; takie, na których bieg nie miałam do końca wpływu. To, co najważniejsze działo się na kanwie mego serca, a Tym, który tkał był Jezus i Jego czuła miłość, którą powoli, niemalże po omacku, odkrywałam. W pewnym czasie doszłam do przekonania i byłam pewna, że to Jezus mnie woła. Nikt nie był w stanie mnie przekonać, że się mylę.
A więc jak to było?
Urodziłam się w katolickiej, przeciętnie żyjącej rodzinie w małej miejscowości niedaleko Łańcuta. Rodzice pracujący fizycznie starali się o dobre wychowanie mnie i moich trzech braci. Przykład do pracy i radzenia sobie w życiu brałam od nich patrząc na ich troskę o nas. Często zmieniali pracę, by szukać środków do życia i naszego wykształcenia. Czas nauki szkolnej minął mi bez większych trudności, przeplatany życiem religijnym, rówieśniczym i sportowym. Wybrałam naukę w liceum ogólnokształcącym na profilu biologiczno-chemicznym, bo czułam, że chcę pomagać ludziom jako pielęgniarka. Dorastałam w przeświadczeniu o założeniu rodziny. Wraz z kuzynką modliłyśmy się do św. Józefa o dobrego męża – ona go znalazła i ja też😉. Moją wiarę odkrywałam należąc do grupy Ruchu Światło-Życie. Pierwsze rekolekcje oazowe zostawiły niezatarty ślad w moim sercu. To na nich mocno doświadczyłam wspólnoty modlących się młodych ludzi, którzy wychwalali Boga, trwali w ciszy na adoracji. Zobaczyłam, że tak można, że Bóg nie jest daleko i że po prostu On jest!!! Dzień dawania świadectwa był dla mnie mocnym doświadczeniem. Słuchając jak Pan Bóg dotyka innych swoją łaską i ja zapragnęłam podzielić się czymś, co było we mnie. Pamiętam, że nie znajdowałam słów by nazwać to, co we mnie się działo, ale wiedziałam, że to działa Jezus, którego dopiero poznawałam. Wracając do domu czułam, że już nie będzie tak samo jak przedtem, że nie może być tak samo. Codzienność i zajęcia szkolne i domowe szybko mnie „sprowadziły na ziemię”, ale to doświadczenie w głębi mego serca nie zniknęło.
W klasie maturalnej miałam zmianę katechety i została nią siostra zakonna – serafitka. Na początku podeszłam do tej zmiany niechętnie, bo księdza znaliśmy dłużej, ale po czasie z wielką chęcią przychodziłam na katechezy. Były bardzo ciekawe, często oparte na dyskusji na trudne tematy, a że szukając rozwiązań moich młodzieńczych dylematów, zaczęłam odnajdywać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Często miałam ochotę zagadać do Siostry, ale brakowało mi odwagi. Aż do dnia kiedy dostałam zaproszenie na dzień skupienia do domu zakonnego sióstr. To skupienie znów coś we mnie poruszyło. Obserwując siostry, widząc prostotę ich mieszkania, zapragnęłam „czegoś więcej”.
Pielgrzymka maturzystów na Jasną Górę była moim wołaniem do Maryi, by pomogła mi odczytać moją drogę życiową. Od tego momentu zaczęłam toczyć wewnętrzną walkę z tym, co budziło się w mym sercu. Z jednej strony pociągało mnie życie młodzieńcze, towarzyskie, a z drugiej ten Głos, który nie milkł. Te wątpliwości dotyczące tego co mam wybrać po maturze tak mnie gnębiły, że czułam, że jak nie podejmę jakiejś decyzji to, to napięcie nie minie. Nie mówiąc nic nikomu, starałam się żyć jak co dzień, ale było to trudne. By nikt z rodziny nie domyślił się niczego, coraz częściej zachodziłam do kościoła na modlitwę, Eucharystię. Cały czas czułam się coraz mocniej przyciągana przez Jezusa. Po szkole, przed nią, z różańcem schowanym w kieszeni spodni, na krótkich nawiedzeniach Najświętszego Sakramentu, na wieczornych spotkaniach z Nim podczas spacerów. Stał się częścią – nieodłączną – mojej codzienności. I stawał mi się coraz bliższy. Mówiłam Mu o wszystkim, co przeżywam i o moich dylematach. Dałam Mu „warunek”, że jeśli chce dla mnie zakonu to, by wybrał mi miejsce gdzie czci się Maryję i opiekuje chorymi.
I nadszedł moment decyzji… Zwykle po szkole wstępowałam do biblioteki, by skorzystać tam z komputera i internetu, którego w domu nie miałam. Szukając materiałów do szkoły wpisałam też w wyszukiwarkę „serafitki”, chcąc coś więcej się o nich dowiedzieć i jak zobaczyłam pełną nazwę Zgromadzenia – Córki Matki Bożej Bolesnej – to od razu wiedziałam, że to jest to czego szukam. Miałam wtedy przed oczami obraz Matki Bolesnej wiszący nad moim łóżkiem, do którego zanosiłam moje modlitwy rano i wieczór. Po miesiącach walki wewnętrznej Bóg wlał w moje serce pokój, ale także i moc i odwagę, które pomogły mi przejść przez różne przeszkody. Miałam po swojej stronie Jezusa, których tłumaczył najbliższym, że wybieram drogę służby Jemu; ocierał łzy mamy; odpowiadał na pytania młodszych braci, którzy tego w ogóle nie rozumieli; dał przestrzeń rodzicom, by wypowiedzieli swój ból, a zarazem pozwolił im ucieszyć się własną córką… On się nimi zajął i do dziś się zajmuje. I mną też się zajął – jestem siostrą i chcę być nią dla każdego, szczególnie dla tego który jest bezbronny, poraniony chorobą, zmęczony starością, przybity zmartwieniem, upokorzony zranieniem… i ciągle pragnę patrzeć na Bolesną Maryję i żyć pod Jej spojrzeniem.
Wracając do tych wydarzeń sprzed 15 lat czuję wdzięczność do Boga, który przeprowadził mnie drogą służby Jemu i bliźnim aż dotąd; który postawił na mojej drodze ludzi, którzy stali się dla mnie światełkami w ciemnościach, autorytetami i przewodnikami. Wiadomo, że każda droga prostą nie jest, ale przeżywana w bliskości z Bogiem, staje się skarbem, często nieodkrytym od razu, ale odkrywanym stopniowo. I tak widzę też moją drogę rad ewangelicznych, jako stopniowo odkrywany skarb, z każdym rokiem coraz pokorniej spoglądam na ten dar miłości Boga wobec mnie.
Niech we wszystkim Bóg będzie uwielbiony i błogosławiony
Usiądź dzisiaj ze mną na moment, weź do ręki kubek dobrej herbaty i posłuchaj jak Pan Bóg upomniał się o moje życie i zaprosił do pewnej drogi. Właśnie tego popołudnia chce się podzielić z Tobą świadectwem mojej drogi z Jezusem jako siostra serafitka.
Tak sobie myślę, że aby usłyszeć, że jest się powołanym trzeba zacząć słuchać i bardzo dziękuję Panu, że nauczył mnie jak rozpoznawać Jego głos. Dziękuję, że na drodze mojego życia postawił różne znaki, które stopniowo wskazywały na to jedno zaproszenie.
Tutaj dzielę się tylko mapą zewnętrznych wydarzeń, które złożyły się na podjęcie decyzji pójścia drogą życia zakonnego. Każda z nas ma oddzielną historię bitew, rozterek i wyborów wewnętrznych, które są świadkami naszych decyzji i odpowiedzi na głos Oblubieńca.
Pochodzę z diecezji zamojsko-lubaczowskiej wychowałam się na wsi w Gorajcu Starej- Wsi,
a później przeprowadziliśmy się z rodziną do Biłgoraja. Tam skończyłam gimnazjum, liceum, dostałam się nawet na studia, na których progu nigdy się nie stawiłam.
Takim pierwszym znakiem była moja siostra katechetka w gimnazjum, serafitka. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Ona jako pierwsza dała mi poczucie, że jestem godna zaufania, że można mi coś powierzyć, gdzieś zaangażować. Z koleżankami odwiedzałyśmy też siostry w domu zakonnym, jeździłyśmy wspólnie na wyprawy rowerowe, działałyśmy w wolontariacie. Oswajałam się
z wizerunkiem siostry „codziennej”, nie tylko takiej szkolnej albo kościelnej, ale równiej domowej, zwyczajnej. To było takie bezwiedne zauważanie, że taki sposób życia istnieje i może być szczęśliwy.
Kolejnym bardzo ważnym punktem mojego nastoletniego życia były piesze pielgrzymki na Jasną Górę. Podczas drogi na każdym kroku Pan Bóg pokazywał, jaki jest dobry i hojny, jak wychodzi naprzeciw drobnym, codziennym potrzebom tylko dlatego, że jesteśmy Jego dziećmi. Wiele treści w czasie tych pielgrzymek otwierało mi oczy na wiarę, na wspólnotę, na to, że Pan jest realnie obecny pośród nas w codzienności. Zaczynało się zmieniać moje serce, otwierać na bardziej intymną relację ze Stwórcą.
Bardzo cenne był dla mnie wyjazdy na Franciszkańskie Spotkania Młodych w Kalwarii Pacławskiej. Tam również obecność sióstr serafitek była dla mnie naturalna, nie narzucająca się, ale dająca możliwość cichej obserwacji. W czasie tych spotkań doświadczyłam wartości wspólnoty, żywej wiary tylu młodych ludzi. Te wyjazdy dawały mi obraz żywego Kościoła. Tam pojawiały się pytania o moją osobistą relację z Panem. Zaczęłam zaprzyjaźniać się z duchowością franciszkańską, z prostotą i zwyczajnością bycia z Bogiem w sercu.
Na co dzień byłam przeciętną nastolatką, trochę zarozumiałą, trochę szaloną, szukającą swojej wartości, swojego miejsca. Chodziłam na dyskoteki, spędzałam czas na mieście ze znajomymi, lubiłam wyjazdy. Ważne było dla mnie poczucie wolności, niezależności, ale wciąż tęskniłam za czymś więcej.
W drugiej klasie liceum byłam na rekolekcjach u sióstr serafitek w Przemyślu. Pojechałam tam
z moją przyjaciółką, żeby odwiedzić naszą siostrę katechetkę z gimnazjum. Uważałam wtedy,
że te rekolekcje absolutnie nie są dla mnie. Miałam wtedy bardzo dużo krytykanctwa
i podejrzliwości w sercu. Z politowaniem myślałam o naiwnych dziewczynach, które dadzą się złowić na wędkę siostrzanych uśmiechów i pójdą do klasztoru. Nie ze mną takie numery! W tym samym czasie pojawiały się we mnie głębokie pytania o sens, o cel mojego życia- tęsknota
za czymś czego nie rozumiałam. Niemniej po tych rekolekcjach jedynie co potrafiłam
to krytycznie je komentować, nie dopuszczając ich prawdziwego przesłania i głębi.
Jeszcze jedna sprawa. Kiedy ma się taki uparty charakter przy jednoczesnej wrażliwości, trudno jest poradzić sobie ze sobą samemu. Pewnego roku podczas pielgrzymki usłyszałam, że dobrze mieć spowiednika. Miałam wtedy trochę problemów. Wróciłam do domu i poprosiłam Ducha Świętego o pomoc. Pan dał mi wówczas spowiednika, który bardzo mnie umocnił i towarzyszył mi aż do wyjazdu do klasztoru.
Przez czas liceum zaczęłam bardziej świadomie szukać ciszy, zaglądałam do kościoła na adorację po lekcjach. Pojechałam też na rekolekcjach ignacjańskie, na których Pan zmiękczał stopniowo moje serce swoją miłością. To w ciszy najbardziej gniotły mnie moje myśli i pytania, które czekały na odpowiedź. Nie mogłam się oszukiwać i udawać, że nie słyszę jak Pan delikatnie mnie zaprasza, jednocześnie niczego na mnie nie wymuszając. To jest najtrudniejsze w wyborze powołania, że ja muszę podjąć decyzję, dać jakąś odpowiedź, nikt za mnie tego nie zrobi, nikt za mnie życia nie przeżyje.
Postanowiłam zaryzykować. Tak, to będą serafitki. Umówiłam się na rozmowę z Siostrą Prowincjalną. Po spotkaniu i z wyznaczoną datą przyjęcia do klasztoru pojechałam do Krakowa, żeby złożyć dokumenty na studia. Wszystko po to, żeby rodzice nie dowiedzieli się zbyt wcześnie o moich planach. Moja decyzja pójścia do klasztoru zaraz po maturze nie spotkała się ze zrozumieniem. Ja sama do końca nie rozumiałam wtedy tego co robię. Czułam jednak, że to musi być tu i teraz. Z perspektywy czasu widzę, że wielką łaską był wówczas dar odwagi do podjęcia tej decyzji.
Dla mnie powołanie jest zgodą na wybór życia u boku Jezusa, który zawsze jest przy mnie, który zna moje możliwości lepiej niż ja sama, który wie, jak pomnażać ukryte we mnie dobro, wie, jak kształtować mnie przy pomocy mojej wspólnoty. Jemu zależy na mnie bardziej niż mnie samej. On daje mi całego siebie i nie zadowoli się inną odpowiedzią niż oddania Mu całego mojego życia.
Dzisiaj już nie mogę się doczekać, kiedy perspektywa mojego życia rozszerzy się na wieczny horyzont i zobaczę w pełni działanie codziennej łaski. W tym czasie ukarzą się moje wszystkie, kulawe życiowe odpowiedzi, a wielkość Bożej Miłości przysłoni i oczyści to co słabe
i niedoskonałe.
Dziękuję, że mogłam podzielić się z Tobą kilkoma fleszami z mojej drogi. To była kronika bardzo pobieżna i niedokładna. Mam nadzieję, że mapa życia każdego z nas będzie wypełniona błogosławieństwem i pełnią szczęścia pod okiem Jedynego Przewodnika.
"Nie pytaj jaką drogą pójdziesz. Ważne, że chcesz pójść za Mną, że nie chcesz się wracać, oglądać za siebie, ale masz wzrok zwrócony ku Mnie"
„Pójdz za Mną” - przypominam sobie dni i sytuacje, w których doswiadczałam wezwania Jezusa. Pamiętam, jak Jezus olśnił mnie swoim światłem, Jego spojrzenie przeniknęło mnie i przemieniło do głębi. Jezus patrzył na mnie, nie spuszczał ze mnie wzroku i to On dostrzegł mnie w tłumie. Zrozumiałam, że szczęście może mi dać tylko Jezus. On zna moją duszę i moje kroki. Zaufałam mu całkowicie, a im więcej ufałam tym pełniej zawierzałam Mu swoje życie.
Pan stanął przy mnie, dając mi moją Mamę, która wychowała się w rodzinie religijnej, gdzie Bóg był na pierwszym miejscu. Przykład jej rodziców i ich troska o życie duchowe dzieci było bardzo ważne. W tym duchu wzrastało Mamy wnętrze a było ono napełnione głęboką miłością do Jezusa. On napełnił ją łaską powołania i pragnieniem wstąpienia do klasztoru. Mówiła do mnie po latach: „Już sobie kupiłam walizki na wyjazd do klasztoru.” Nestety jej życie potoczyło się inaczej. Na drodze stanął mój Tata a Mamy rodzice byli za tym, aby wzięli ślub i stworzyli rodzinę. Mama tę sytuację bardzo wewnętrznie przeżyła, ponieważ jej plany się pokrzyżowały. Mówiła: „Zawsze okazywałam wielki szacunek do swoich rodziców, więc i tym razem postanowiła być im posłuszna”. Powiedziała mi też: „Dziecko tak postąpiłam, gdyż taka była wola Boża.”
Jezus przyjął ofiarę posłuszenstwa mojej mamy. Moi kochani rodzice wychowali czwórkę chłopców i mnie, najmłodszą córkę. Mówili mi, że byłam żywym i radosnym dzieckiem. Mama uczyła mnie jak stawiać pierwsze kroki na ścieżce wiary i pragnęła abym wybrała taką drogę, żebym na niej była szczęśliwa. Widziałam ją często modlącą się na Różańcu. Nigdy nawet największe zmęczenie nie było pretekstem do opuszczenia modlitwy. Klękała z nami do modlitwy porannej i wieczornej przed obrazem, który przedstawiał Jezusa głoszącego kazanie z łodzi.
Będąc w takim duchu wychowywana, zaczęłam tęsknić za spotkaniem z żywym Bogiem. Postanowiłam wstępować do kościoła przed i po szkole, aby ukłonic się Panu Jezusowi w Tabernakulum i prosic Matkę Bożą Ludźmierską o pomoc. Rozmowa z Jezusem była w ciszy mojej duszy, tam, gdzie nikt nie ma dostępu, tylko On. Taka była wtedy potrzeba mego serca. Po tych spotkaniach, czułam wewnętrzną radość i spokój.
Wraz z moim dorastaniem, dojrzewało również moje serce. Moja tęsknota i moja miłość była bardziej świadoma. Na mojej drodze stanęły Siostry Serafitki, które znały mnie od dziecka, ponieważ pracowały przy Sanktuarium Maryjnym w Ludźmierzu, mojej rodzinnej parafii. Zapraszały mnie często do pomocy przy kościele, do dekorowania ołtarzy kwiatami na odpusty itp. Te spotkania pomogły mi bardziej przyjrzeć się życiu sióstr. Były one rozmodlone, radosne, między nimi panowała wyrozumiałość, miłość i pracowitość. Swoim postępowaniem ukazywały piękno życia zakonnego. Te spostrzeżenia pomogły mi zacząć zastanawiać się poważniej nad życiem zakonnym. Siostry widząc moje zainteresowanie, postanowiły skontaktować mnie z Matką Prowincjalną w Oświęcimiu. Po pewnym czasie otrzymałam od niej list z zaproszeniem na Święta Wielkanocne. Choć nie mogłam skorzystać z tego zaproszenia, zachowałam ten list do dzisiaj. Rozwinęła się między nami korespondencja, która bardzo mnie inspirowała i pozwalała na stopniowe rozeznawanie głosu, który zaczął coraz intensywniej odzywać się w moim sercu.
Każdy ma swoja drogę, dla której jest stworzony. Tylko czy zawsze jako wolni, wybieramy tę dobrą? Tak Bóg dał, że mogłam uczestniczyc w święcenich kapłanskich mojego kuzyna w Krakowie. Wykorzystując wolny czas, postanowiłam poszukać klasztoru Sióstr Serafitek. Nie był to zbyt mądry pomysł, ponieważ nie znałam ani miasta, ani adresu sióstr. Wiedziałam, jak dojść do dworca, a po drodze przypadkiem natrafiłam na klasztor Sióstr Prezentek. Pociągnęłam za sznurek dzwonka i w drzwiach ukazała się siostra, która zapytała w jakiej sprawie przyszłam. Byłam trochę wystraszona, w zasadzie nie wiedziałam po co tam poszłam, przecież nie mogłam je zapytać o drogę do Serafitek! Kazano mi czekać w ciemnym korytarzu. Po chwili stanęła przede mną bardzo wysoka siostra i poprosiła mnie do pokoju na rozmowę. Dość wystraszona zapytałam o to jakie są zasady przyjęcia do klasztoru. Na szczęście, to jeszcze nie był dobry czas, przeszkodą był mój wiek. Miałam wtedy 15 lat. Siostra powiedziała, żebym wróciła, jak skończę szkołę. Jezu, wszystko co mnie spotykało było Twoja łaską, choć po tej wizycie moje oczy zalały się gorzkimi łzami. Jednak inne miejsce miało się stać już wkrótce moim domem.
Po pewnym czasie posłał mnie Jezus w inne miejsce. Był czerwiec 1970 rok, rekolekcje dla dziewcząt u Sióstr Serafitek w Oświęcimiu. Pamiętam jak dziś, że trwały trzy dni, a w podróży towarzyszyła mi pani Antonia, moja nauczycielka matematyki. W tym czasie spotkałam naprawdę rozmodlone dziewczęta, a niektóre z nich były już kandydatkami. Rekolekcje były dla mnie pogłębieniem mojej wiary i trwaniem z Jezusem w czasie adoracji. To był kulminacyjny moment, moja rozmowa z Jezusem o ostatecznym podjęciu decyzji. Usłyszałam w duszy: Nie bój się i nie przerażaj, Ja jestem z tobą. Te słowa ukoiły moje serce. Moja tęsknota i moja miłość stała się bardziej ugruntowana i świadoma.
Po rekolekcjach był taki zwyczaj, że podchodziłyśmy po kolei do Matki Prowincjalnej, aby się przywitać. Przedstawiłam się, że jestem z Ludźmierza i usłyszałam słowa: „To ty Marysiu?”. „Tak, Matko” - odpowiedziałam. Usłyszałam: „Dobrze, że przyjechałaś, myślę, że już zostaniesz z nami.” Moja odpowiedź była szybka i zdecydowana: „Tak Matko!”. Był to piękny moment, zaakceptowania mnie w służbie dla Jezusa. Moje serce wyrywało się w modlitwie: Jezu oto jestem, cała Twoja. I każdy dzień, który mi dajesz, też jest Twój. Pamiętam, że był to bardzo szczęśliwy moment, a tym większa była moja radość, ponieważ zrozumiałam, że Miłość mnie wybrała i ukochała. Jezu Ty wszystko wiedziałeś i przenikałeś mnie do głębi.
Maryja wiele wiedziała i wiele przeżywała, ale rozważała i zachowywała to w swoim sercu. Także cierpienie. Podobnie moja Mama, z jednej strony cieszyła się moją decyzją, ale moje odejście z domu rodzinnego napełniało ją smutkiem i czasem z jej oczu popłynęły łzy. Zdawała sobie sprawę z prawdziwości mego powołania. Wiedziała z własnego doświadczenia, ile kosztuje sprzeciw rodziców w tej sprawie. Nie chciała sprzeciwiać się woli Bożej. Nigdy nie pytała, dlaczego tak szybko. Wiedziała, że wybrałam najlepszą cząstkę mego życia, służąc Bogu i bliźnim. Z czasem Bóg dał jej poznać, że oddając mnie nie pozostawił jej bez opieki. Za wielką łaskę poczytuje sobie moje czuwanie przy Mamie i opieka nad nią, aż do chwili jej śmierci.
Pozostała część rodziny nie była przygotowana na taki moment. Dostałam list od brata, abym wracała. Tata i moi bracia byli w szoku, nie mogli zrozumieć, dlaczego poszłam do klasztoru. Pod koniec tego listu, brat zaznaczył jednak - „jeśli masz powołanie to zostań”. Tak właśnie zrobiłam, odczytałam to jako ich pozwolenie. Wiem, że był to moment smutku dla nich, ale nie trwali w nim długo. Widząc mnie uśmiechniętą i szczęśliwą smutek ich przemienił się w radość.
Czas był narzędziem mojej przemiany i stopniowego nawracania serca coraz bliżej Jezusa i Jego Miłości. Nie zaprzeczam, że droga pojścia za Jezusem to droga wyrzeczeń i wysiłku. Po drugiej stronie leży jednak nagroda w postaci pokoju serca, głębokiej radości i spełnienia. Nie jest to smutna namiastka życia, ale bardzo dynamiczny proces, w którym Jezus rozwija mnie i upodabnia do siebie: Nie lękaj się, nic nie jest ponad miarę twoich sił. Mając już tak wiele lat życia zakonnego za sobą, wiem, że otrzymywałam od Jezusa wielkie dary, na które ani trochę nie zasługiwałam. W odpowiedzi starałam się całą swą uwagę i wysiłek skierować na to, by pomnażać otrzymane dobra i służyć nimi w uniżeniu i zapomnieniu o sobie. Z każdym kolejnym rokiem widzę jak wiele zawdzięczam Opatrzności oraz osobom, które spotykam na mojej drodze. Przed mymi oczyma staje cała moja rodzina, poszczególne siostry serafitki, nauczyciele, kapłani, tak wiele różnych ludzkich twarzy przez te lata. Dziękuję Dobremu Bogu za wszystkie dni, za wszystkie sytuacje, w których odczuwałam Jego troskę i serdeczną miłość do mnie. Niech moje życie będzie wciąż dziękczynieniem i ciągłym zadziwianiem się hojnością Pana.